1 września 2017

Od Ethan'a CD Joseph'a

Mężczyzna cały trząsł się ze zdenerwowania. Mimo tego, że pożerały go głód oraz zmęczenie, napływ adrenaliny wziął jednak górę. Przyspieszył, wkładając całą energię w bieg do jednej z bocznych bram. Umiejętnie omijał pułapki, w końcu znał całe miasto na pamięć. Ignorował krzyki agonii dobiegające z dołu skupiając się jedynie na swoich własnych ruchach.
Dopadł do strażnicy. Schody zatrzęsły się pod jego stopami. Wpadł do środka, natychmiast uderzył go smród papierosowego dymu. Czterech strażników spało w najlepsze. Tylko czterech, więc brakowało jednego z nich. Jego zęby aż zazgrzytały gdy zacisnął szczękę, w ułamku sekundy stół na którym leżały ich głowy trzasnął o podłogę, zdrętwiałe ciała mężczyzn poszły w ślad za meblem.
- Ogłoście alarm, do ch*lery! - Zagrzmiał białowłosy. - Nie widzicie, co się tam dzieje?! - Jeden ze strażników pobladł, dopadając do okna. Drugi widząc minę towarzysza bez sprzeciwu uruchomił procedurę alarmową. Po chwili rozbrzmiał nieco ochrypły odgłos syreny policyjnej.
- Gdzie piąty, ten nowy? - Mężczyźni z konsternacją spojrzeli po sobie.
- Wyszedł dobrą godzinę temu. - Oznajmił któryś. Zapadła cisza, gdy lider zaciskając ręce w pięści wziął głęboki oddech.
- Przyprowadźcie go do mnie. Nie ważne,czy będzie w jednym kawałku. - Rozkazał. Mężczyźni wyposażeni w broń, którą zgarnęli z rogu pokoju wypadli ze strażnicy z prędkością światła.
Mężczyzna oparł głowę o szybę, gdy obserwował jak oddalają się w ciemności. Łapał głębokie, chaotyczne wdechy próbując uspokoić kołaczące serce.
Stwierdzając, że nie ma nic do stracenia opuścił schronienie. Na jego głowę momentalnie spadł śnieg zmieszany z deszczem. Nawet pogoda uwzięła się na dzień, kiedy nie wyrabiał na zakrętach psychicznie i fizycznie. Położył się na lodowatej ziemi, wystawiając lufę karabinu przez przerwę w ogrodzeniu. Udało mu się zestrzelić kilku nieumarłych, gdy nagle jak grom z jasnego nieba spadła na niego myśl o tym, że główna brama pozostała otwarta, że musi ją jak najszybciej zamknąć. Podniósł się, oddając ostatni strzał w pozycji stojącej po czym udał się w stronę głównej bramy.
Nie miał już więcej siły na bieg, zatem pochylając się na tyle, ile było to możliwe przebył sporą część drogi. Nagle jednak usłyszał za sobą to już dobrze znane mu warczenie. Zanim zdołał zareagować stwór oplótł łapska na jego szyi, w ułamku sekundy broń wylądowała na ziemi. Próbował utrzymać jego łeb z dala od siebie kopiąc i rzucając się na wszystkie strony, nie było to jednak proste gdy do jego mózgu docierało coraz mniej tlenu. Bestia kłapała szczękami próbując wgryźć się w ciało mężczyzny. W akcie desperacji chwycił łeb nieumarłego w dłonie, by następnie wkładając w to całą pozostałą siłę nabić ją na kolce wystające z ogrodzenia. Okropna, zbrązowiała krew ochlapała go od stóp po czubek nosa. Wytarł twarz rękawem kurtki, wychylając się zza muru. Z dumą stwierdził, iż jego ludzie poradzili sobie z nieumarłymi całkiem szybko. Stracił stosunkowo niewiele, gdyż 3-4 ludzi na hordę ponad 20 zombie.
Udało mu się całkiem szybko dojść do schodów prowadzących na dół by zrównać się ze swoimi ludźmi. Schodząc szukał wśród nich białej czupryny Joseph'a, nigdzie jednak nie udało mu się jej wypatrzyć. Wszedł w uzbrojoną grupę mężczyzn, ruchem głowy przywołując kilku do pomocy przy zamknięciu bramy. Po kilku minutach oporu i skrzypienia wrota zatrzasnęły się.
- Spalcie ciała. - Odezwał się do jednego z podwładnych, który kiwnąwszy głową zebrał swój oddział by po chwili zniknąć w mroku. Mężczyzna przysiadł na chwilę przy ziemi, opierając się o ścianę głównej strażnicy. Nie wiedział jak wiele czasu minęło, na pewno wystarczająco by ścisnął mróz. Zimny wiatr agresywnie zawiewał mu w twarz. Grupa mężczyzn zdążyła ułożyć dwa stosy ciał oraz zalać je benzyną, zajęcie się płomieniami od zapałki było kwestią minut.
Ethan podniósł się z ziemi, zbliżając się do płomieni. Obszedł stosy z zamiarem odszukania Joseph'a, jednak nagle rozległ się gardłowy krzyk "Mamy sk*rwysyna!". Ziemia wręcz zatrzęsła się przy odpowiedzi około trzydziestu rosłych mężczyzn "Dawać go!".  Młody chłopak zarył twarzą o ziemię przed nogami białowłosego. Mężczyzna spojrzał na niego pustym wzrokiem. Zależało mu już tylko na odnalezieniu towarzysza i powrocie do domu, cała reszta mogła poczekać. Jednak mężczyźni nieustannie skandowali "Utopić zdrajcę!".
- Dla kogo pracujesz? - Ethan złapał rudą czuprynę młodzika w garść. Uniósł jego twarz do góry, ukazując policzki mokre od łez oraz zaczerwienione oczy w kolorze szmaragdów. Chłopak miał może z 18 lat, nie więcej. Nie odezwał się, zaciskając usta w cienką linię. -Nie chcesz współpracować? W porządku. - Tłum nie dawał za wygraną, cały czas domagali się utopienia chłopaka.
- Nie będziemy dziś nikogo topić. - Warknął lider, mierząc wzrokiem mężczyzn, którzy momentalnie się uciszyli.
- Masz rację, nie będziemy. - U jego boku pojawił się dobrze znany mu mężczyzna - Kano Meyer. Spojrzał mu głęboko w oczy, po czym ceremonialnie oparł siekierę o ziemię. Białowłosy zlustrował spojrzeniem ciemnowłosego, następnie ostrze by finalnie zawiesić wzrok na tłumie. Ci ludzie potrzebowali silnego przywódcy. Akty słabości prędzej czy później zepchną go ze stołka.
Odebrał więc siekierę z rąk złotookiego, który uważnie przypatrywał się każdemu jego ruchowi. Delikatnie przejechał dłonią po plastikowej rękojeści, jakby to miało mu w czymś pomóc. - Skończmy to szybko. - Oznajmił, próbując zignorować uśmiech, który wpłynął w tamtym momencie na twarz wyższego.
Kilku mężczyzn ułożyło chłopaka na kamieniu tak, by jego głowa była wyżej od reszty ciała. Johnson cały czas bił się z myślą, że może skazywać na śmierć niewinnego chłopaka tylko dla zachowania swojego statusu. Czuł się z tym okropnie. Miał ochotę położyć się na tej lodowatej ziemi i zwyczajnie zasnąć.
Jednak wyrok zapadł, nie było powrotu. Przymierzył się raz, drugi, za trzecim razem ostrze spadło na szyję rudowłosego. Metal trzasnął o kamień a Ethan'a znów ubrudziła krew. Tym razem nie trudził się wycieraniem jej z twarzy. Rzucił siekierę na ziemię, następnie bez słowa odszedł.
Czuł się jak w amoku, jak w złym śnie który chciał jedynie zakończyć. Zaglądał do każdego budynku wzdłuż muru w poszukiwaniu białowłosego Azjaty. Ostatni raz zmusił swój wykończony organizm do biegu, był to jednak błąd z jego strony. Warstwa wody, która zdążyła spaść kilka godzin wcześniej zamarzła pod wpływem niskiej temperatury tworząc z muru istną ślizgawkę. Jeden krzywy krok i mężczyzna padł na ziemię, pozostawiając na betonie dwa krwawe ślady. Przeklął pod nosem, otrzepując zdarte kolana. Podnosząc się z poziomu podłogi dojrzał, iż jeden z kolców jest ubrudzony krwią. Nie był to bynajmniej ten, na który nabił zombie. Zaniepokojony odszukał najbliższy budynek, po czym dopadł do jego drzwi.
Jednak te ani drgnęły gdy za nie szarpnął. Spróbował raz, drugi- nic. Zaczął uderzać w nie pięściami. - Joseph, jesteś tam?! - Odpowiedziała mu cisza, ponowił więc wołanie. - Joseph!
Normalnie zaprzestałby poszukiwania o tej godzinie, a już na pewno też nie dobijałby się do drzwi stodoły jak jakiś szaleniec. Jednak robił to. Napi*rdalał w drewniane drzwi o drugiej nad ranem, jakby od tego zależało jego życie.
- Ethan? - Przez chwilę białowłosy zastanawiał się, czy aby głos który usłyszał nie jest już omamem ze zmęczenia.
- Otwórz drzwi. - Jego głos załamał się w połowie zdania, jakby nagle zaczął się topić od środka. Jednak nie oszalał, drzwi stanęły przed nim otworem. A zaraz za nimi Joseph uciskający krwawiącą ranę. Nie myśląc ani chwili padł przed młodszym na jedno kolano, zaciskając dłonie wokół jego ramion. Uniósł głowę, by spojrzeć na jego twarz pozbawioną wyrazu i zamglone oczy. -Zajmiemy się tym, tylko na boga, nie mdlej. -W jego głosie wyczuwalna była panika, Joseph jedynie niemrawo pokiwał głową. Mężczyzna podniósł chłopaka, zakładając jego ręce na swoje barki. Był bardzo lekki, a może tylko mu się tak wydawało? W każdym razie udało mu się jakoś zanieść Josepha pod wielkie ognisko gdzie zajął się nim medyk.
Mężczyzna jedynie stał obok, obserwując jak doświadczona osoba zszywa ranę chłopaka. Troskliwie doglądał, czy ten na pewno nie odpływa. Uspokoił się, gdy rana została już zakryta bandażem.
Ktoś pomógł mu donieść pół przytomnego chłopaka do mieszkania, sam na pewno nie dałby z tym rady. Położył go na łóżku, nie trudząc się zdejmowaniem z niego brudnych ubrań. Sam udał się do kuchni, by zmyć całą krew z twarzy i dłoni w kuchennym zlewie. Następnie wyciągnął z szafki garnek i opakowanie makaronu, wstawiając wodę w garnku na gaz. Przez chwilę tępo wpatrywał się w płomień, jego głowa wydawała się ch*lernie ciężka. Jednak gdy już przebudził się z otępienia by wrzucić makaron do wody, udał się w stronę sypialni. Oparł się o futrynę drzwi przyglądając się szczupłej sylwetce Joseph'a wtulonej w kołdrę zwiniętą w rulon. - Będziesz jadł? - Chłopak odpowiedział mu przeciągłym pomrukiem, który uznał za tak.
Przygotował mocno uproszczoną wersję spaghetti składającą się z makaronu oraz sosu pomidorowego z puszki, niestety nic innego nie uchowało się pod jego nieobecność.
Postawił dwa talerze na niewielkim stoliku w kuchni po czym padł na jedno z krzeseł. Spojrzał na wyświetlacz na piekarniku - już druga trzydzieści. Ziewnął przeciągle mieszając makaron widelcem po czym powoli zabrał się za jedzenie. Chciał pochłonąć porcję jak najszybciej, niestety ledwie mógł utrzymać widelec w dłoni. Jego głowa niekontrolowanie zsunęła się w dół, układając się na stole.
Ledwie udało mu się otworzyć sklejone powieki, gdy do jego uszu dotarł jakby dźwięk dzwonka do drzwi. Odruchowo znów sprawdził godzinę- piąta nad ranem. Unosząc ociężale głowę do góry ujrzał przed sobą źródło dźwięku. Joseph owinięty w kołdrę po sam nos grzebał widelcem w ostygniętym makaronie.
- A więc jednak zgłodniałeś. - Wymruczał mężczyzna, układając się z powrotem na stole.

<Joseph? :3 >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy