Gdzieś pomiędzy spazmami bólu a pogrążeniem w żałobie, przez myśl
przeszło mi: jakim cudem uderzenie przez tego małego gnojka tak mocno
boli? Evan złapał mnie i tak po prostu zaczął ciągnąć po ziemi, niczym
szmacianą lalkę. Chciałem zaprotestować, naprawdę. Jednakże brzuch, na
którym z pewnością pojawi się siniak, protestował. Nie pozostało mi nic
innego jak oddać się w jego ręce.
Uniosłem głowę, żeby zobaczyć chociaż, co się dzieje z Clay’em. Dostrzegłem go, górującego nad potworami. Jak zwykle jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, zacięcie walczył, zabijając kolejne zombiaki. Jednak jeden człowiek nie zdoła pokonać tylu na raz. Zwłaszcza kiedy jest ranny. Jego ruchy stawały się coraz bardziej powolne, a z ran lała się krew. Słyszałem tylko dzikie warknięcia i jęki. Pojedyncze zombie straciły zainteresowanie mną i Evanem, wszystkie jak jeden mąż rzuciły się na łatwiejszą przekąskę.
Nagle Clay upadł, a Nieumarli podążyli za nim. Chociaż go zasłonili, to wiedziałem co teraz się dzieje. Pożywiają się. Przez chwilę wyobraziłem sobie widok mojego rozszarpywanego towarzysza, pomyślałem, że zaraz zwymiotuję. Człowiek po pięciu latach apokalipsy powinien się już do tego przyzwyczaić, a jednak, wciąż tak samo szokujące i obrzydliwe jak wcześniej.
Wpatrywałem się w zbitą grupkę, dopóki Evan nie wyciągnął mnie na zewnątrz i nie zamknął drzwi.
– Musimy stąd uciekać, rozumiesz? – Rozejrzał się niespokojnie po okolicy, a następnie utkwił wzrok we mnie. – Wstawaj. Zaraz przywlecze się reszta.
Nie zareagowałem. Nadal trzymałem się za brzuch, a po chwili z moich oczu poleciały łzy. Miało być przecież tak pięknie. Clay żyłby i uczyłby mnie rzucaniem nożami. Nie chciał dołączyć do Wilków, ale z chęcią odwiedzałbym go w jego obskurnym mieszkanku i na każdym kroku irytował. Miałbym przyjaciela.
– Clay kazał ci uciekać. On umarł, ale ty nadal żyjesz. – powiedział Evan, tracąc cierpliwość. Stanął tuż przede mną i wyciągnął dłoń. Jeszcze jakiś czas temu zaręczał, że w Seattle nie ma zombie i możemy czuć się bezpieczni. Cichy głosik w mojej głowie przypomniał o raportach, których chłopak przecież jeszcze nie dostał. Postanowiłem to jednak zignorować, kto w takim momencie próbowałby usprawiedliwiać osobę, przez którą ktoś zginął.
Ugh, po drodze zgubiłem tasak… Przydałby się jak nigdy. Skoro i tak nie widzi na jedno oko to po co mu drugie.
Chwyciłem Evana za rękę, jednak kiedy chciał pociągnąć mnie w górę, zaparłem się. To ja pociągnąłem jego. Tylko dzięki chwili zaskoczenia udało mi się go powalić i przewrócić na plecy. Usiadłem okrakiem na jego biodrach, dociskając do ziemi i uniemożliwiając ucieczkę.
– To wszystko twoja wina – warknąłem, łapiąc go za poły czarnej kurtki i zaczynając szarpać. Właściwie to miałem mu przyłożyć, ale nie zdołałem wykrzesać z siebie tyle siły. Po zaledwie kilku sekundach zaprzestałem jakichkolwiek ruchów.
Rozryczałem się do końca, szlochając i wyjąc na przemian. Przeklinając Evana, zombie i siebie samego.
< Evan? >
Uniosłem głowę, żeby zobaczyć chociaż, co się dzieje z Clay’em. Dostrzegłem go, górującego nad potworami. Jak zwykle jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, zacięcie walczył, zabijając kolejne zombiaki. Jednak jeden człowiek nie zdoła pokonać tylu na raz. Zwłaszcza kiedy jest ranny. Jego ruchy stawały się coraz bardziej powolne, a z ran lała się krew. Słyszałem tylko dzikie warknięcia i jęki. Pojedyncze zombie straciły zainteresowanie mną i Evanem, wszystkie jak jeden mąż rzuciły się na łatwiejszą przekąskę.
Nagle Clay upadł, a Nieumarli podążyli za nim. Chociaż go zasłonili, to wiedziałem co teraz się dzieje. Pożywiają się. Przez chwilę wyobraziłem sobie widok mojego rozszarpywanego towarzysza, pomyślałem, że zaraz zwymiotuję. Człowiek po pięciu latach apokalipsy powinien się już do tego przyzwyczaić, a jednak, wciąż tak samo szokujące i obrzydliwe jak wcześniej.
Wpatrywałem się w zbitą grupkę, dopóki Evan nie wyciągnął mnie na zewnątrz i nie zamknął drzwi.
– Musimy stąd uciekać, rozumiesz? – Rozejrzał się niespokojnie po okolicy, a następnie utkwił wzrok we mnie. – Wstawaj. Zaraz przywlecze się reszta.
Nie zareagowałem. Nadal trzymałem się za brzuch, a po chwili z moich oczu poleciały łzy. Miało być przecież tak pięknie. Clay żyłby i uczyłby mnie rzucaniem nożami. Nie chciał dołączyć do Wilków, ale z chęcią odwiedzałbym go w jego obskurnym mieszkanku i na każdym kroku irytował. Miałbym przyjaciela.
– Clay kazał ci uciekać. On umarł, ale ty nadal żyjesz. – powiedział Evan, tracąc cierpliwość. Stanął tuż przede mną i wyciągnął dłoń. Jeszcze jakiś czas temu zaręczał, że w Seattle nie ma zombie i możemy czuć się bezpieczni. Cichy głosik w mojej głowie przypomniał o raportach, których chłopak przecież jeszcze nie dostał. Postanowiłem to jednak zignorować, kto w takim momencie próbowałby usprawiedliwiać osobę, przez którą ktoś zginął.
Ugh, po drodze zgubiłem tasak… Przydałby się jak nigdy. Skoro i tak nie widzi na jedno oko to po co mu drugie.
Chwyciłem Evana za rękę, jednak kiedy chciał pociągnąć mnie w górę, zaparłem się. To ja pociągnąłem jego. Tylko dzięki chwili zaskoczenia udało mi się go powalić i przewrócić na plecy. Usiadłem okrakiem na jego biodrach, dociskając do ziemi i uniemożliwiając ucieczkę.
– To wszystko twoja wina – warknąłem, łapiąc go za poły czarnej kurtki i zaczynając szarpać. Właściwie to miałem mu przyłożyć, ale nie zdołałem wykrzesać z siebie tyle siły. Po zaledwie kilku sekundach zaprzestałem jakichkolwiek ruchów.
Rozryczałem się do końca, szlochając i wyjąc na przemian. Przeklinając Evana, zombie i siebie samego.
< Evan? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz