– Ha! I co teraz zrobisz? Haha! – Wykrzyczałem
pewny zwycięstwa. Podparłem się dłonią o kolano i wstałem. – Eh, to było
bliskie…
Odwróciłem się, a przede mną stał Zombie.
Brudna zieleń wyglądała jak jednoczęściowy strój moro. Z jego otwartej gęby
skapywała ślina połączona ze świeżą krwią. Ach, przepraszam… To kobieta.
Nagle upadłem na ziemię ogłuszony, a przed
oczami przebiegło mi całe życie.
****
– an… Evan!
– C-co? – zapytałem zdezorientowany
– Czy ty w końcu zaczniesz mnie słuchać?
Przestań bujać w obłokach choć na chwilę. – Powiedziała oburzona, lecz chwilę
potem obniżyła swój ton. – Co mają znaczyć te kiepskie oceny? Dwójka na koniec
roku z chemii? Masz mi jutro ustalić z nauczycielem najbliższy termin popraw!
– Oj mamo… To tylko chemia, komu ona potrzebna?
Wystarczy, że znam symbole 3 najważniejszych w życiu rzeczy; tlen, dwutlenek
węgla i woda. – Odparłem zniechęcony dalszą rozmową, bo wiedziałem, że i tak
nie wygram. Każda kłótnia była jednostronna.
– Haha, a mama krzyczy na Evana! Haha! ♪ – Zza rogu
wyłoniła się zadowolona twarzyczka Luisa, mojego jakże ukochanego młodszego
brata. Spojrzałem na niego wyniośle, od razu zamilkł.
– Tutaj patrz młodzieńcze! – Dłoń matki
chwyciła mnie za policzek i pociągnęła w swoją stronę. – Jutro chcę usłyszeć
daty popraw, koniec i kropka. Żadnych ale! Wszystko. – Puściła mnie i wyszła
trzaskając za sobą drzwiami. Masując obolałe miejsce przeklinałem swój los.
Nagle drzwi ponownie się otworzyły, a w nich stanęła mama. – Obiad na stole.
– Już idę…
Niechętnie wstałem z krzesła i zszedłem ze
schodów do kuchni. W powietrzu unosiła się mieszanka różnych przypraw, a także
pieczonego mięsa. Mm, kurczak. Najlepsze mięso jakie istnieje na ziemi. Brat i
ojciec siedzieli przy stole i czekali na rozpoczęcie uczty. W milczeniu
usiadłem przy oknie. Ojciec spojrzał na mnie wymownie, lecz z jego ust nie
padło żadne słowo. Zniesmaczony całą tą sytuacją wyjrzałem za szybę okna. Czarne
chmury powoli opanowywały niebo. Westchnąłem niemal bezgłośnie i skierowałem
wzrok na dom nieopodal nad. Mieszkali tam przyjaciele rodziców, ja z Luisem
nazywaliśmy ich wujkami. Pogodni ludzie. Spoglądając w tę stronę dostrzegłem
dwie postacie, potem liczba się zwiększyła i było ich tam około 15. Próbując
wyszukać sąsiadów do mych uszu dotarł dźwięk strzału. Zmarszczyłem brwi i kątem
oka spojrzałem na rodziców, którzy również wpatrywali się w tamto miejsce.
Padło więcej strzałów, kilka postaci zniknęło. Czyżby zostali zabici? Zapadła
niezręczna cisza. W mojej głowie bardzo wyraźnie słyszałem szalone bicie mojego
serca jak i nierówny, zimny oddech.
Za długo wpatrywaliśmy się w postacie.
Zauważyli nas. Poczułem jak strużka potu spływa mi po nosie. Widziałem jak
biegną, w naszą stronę, do naszego domu… Do nas. Zduszone jęki były co raz
bliżej i bliżej i bliżej, a ja nadal stałem w bezruchu. Zamarłem. Przypomniały
mi się poranne wiadomości, o jakimś nieudanym eksperymencie, o wirusie.
Pogrążony w myślach gapiłem się w okno. Stuknięcie w ramię brata obudziło mnie
z transu.
– Evan, nie patrz już tam. Boję się… – Powiedział
cichym i skruszonym głosem.
Oszołomiony nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Wszystko będzie dobrze? Nie… To zdanie przynosi tylko pecha. Objąłem go nie
mówiąc nic. Spojrzałem na rodziców, byli już gotowi do wyjścia. Ojciec trzymał
w dłoni rewolwer.
– Skąd go masz? – Zapytałem zdziwiony.
– Mam go jako broń awaryjną. – Odpowiedział z
poważnym wyrazem twarzy, bardzo poważnym.
Nagle od strony drzwi słychać było jęki i
drapanie w drewno. Już tu są. Samochód jest w garażu na tyłach domu. Zabrałem z
bratem po drodze wszystko co mogłoby się potem przydać. Znalazłem mały
scyzoryk, nie chciałem by ktokolwiek go zauważył, od razu zostałby mi
skonfiskowany; więc schowałem go do mojej skrytki w plecaku.
– Dzieciaki wsiadać, ale ju…!
Obejrzałem się za siebie. To coś… Wygryzało
szyję ojca… Natychmiastowo się odwróciłem, czułem jak zbiera mi się na wymioty,
czułem jak słabo mi się robi. Ból w klatce piersiowej nie ustawał, jakby ktoś
robił w niej dziurę. Co robić, co robić, co robić, co robić, co… W mojej głowie
zapanowała pustka. Słyszałem zduszony krzyk ojca, jeszcze walczył, odgłos
kapiącej krwi na ziemię, szarpaninę i charczenie. Znowu zamarłem. Nie byłem w
stanie wydusić z siebie ani słowa, nie potrafiłem ruszyć żadnym mięśniem. To
koniec. Zamknąłem oczy i czekałem na swoją kolej. Coś mnie chwyciło za rękę i
pociągnęło do przodu. Zacisnąłem zęby i niepewnie spojrzałem jednym okiem.
– Mama… – Wydusiłem. Nic nie odpowiedziała.
Była zakrwawiona. To krew ojca? Czy jej? – Mamo? – Serce biło mi coraz
szybciej, jakby miało zaraz wystrzelić z klatki piersiowej.
- Bierz Luisa i uciekajcie stąd. Znacie drogę
do miasta, kierujcie się tam i szukajcie pomocy. – W jej głosie można było
wyczuć, że dla niej już nie ma miejsca na tym świecie.
- Ale mamo, co z tobą? Co z… - Chciałem
spojrzeć w miejsce gdzie ojciec walczył, ale wystraszony odwróciłem głowę w
drugą stronę.
- Dobrze wiesz, że tata już nie da rady… Ja
również. – Ukucnęła przede mną i skierowała moją głowę w jej stronę. – Kocham was,
broń brata Evan. – Mówiąc to objęła mnie w swoich ramionach, lecz na krótko. Zbyt
krótko.
Oszołomiony chwyciłem brata za dłoń i
wybiegłem z garażu. Grubo dwie godziny później dotarliśmy do miasta. Byliśmy
zmęczeni, spoceni i spragnieni. Obraz mi się załamywał i rozpływał. Ostatkiem
sił spojrzałem na brata. Nie ma go. Stanąłem i w pełni się odwróciłem.
Zauważyłem go, leżał niedaleko. Próbując wyostrzyć pole widzenia zmrużyłem
oczy. Był pożerany. Od razu się obudziłem.
- LUIS! – Wrzasnąłem z łzami w oczach.
Natychmiastowo zapomniałem o bólu i zmęczeniu,
biegłem najszybciej jak umiałem. Wyjąłem scyzoryk, odrzucając przy tym plecak i
wyjętym nożykiem ugodziłem to coś w głowę. Nie będąc pewnym czy zginął
powtórzyłem schemat kilka razy. W końcu odrzuciłem ciało na bok aby móc pomóc
bratu, lecz było za późno. Nie oddychał.
– Nie… Nie, nie, nie, nie, NIE! LUIS! Luis… – Mieszanka
wściekłości z wielkim smutkiem wybuchła w mojej duszy. Nie pojęte uczucie,
którego doświadczysz tylko wtedy gdy kogoś stracisz. – Luis, błagam… Otwórz
oczy… Luis… Przepraszam...
Mój umysł nie wytrzymał, byłem zbyt zmęczony
aby dalej krzyczeć, zbyt zmęczony aby dalej lamentować, zbyt zmęczony aby
kontynuować podróż. Nim upadłem na ziemię spojrzałem za siebie. Postacie…Odziane
w czarne stroje…
****
– Hej, wszystko gra? Zbladłeś strasznie.
– A, tak, tak wszystko dobrze… To była twoja
sprawka? Ten huk. – Byłem kompletnie zdezorientowany, przed oczami przeleciały
mi wydarzenia z przed 5 laty, jakby to był mój zwiastun śmierci.
– Ah, wybacz jeżeli cię to ogłuszyło albo
zabolało. Nie było innego wyjścia aby cię uratować. – Odpowiedział mężczyzna.
Był średniego wieku, ale zdecydowanie przeszedł więcej ode mnie. Obok niego
stał ktoś jeszcze, przez światło słonecznie nie mogłem ujrzeć twarzy.
– Kim jesteście?
<Kto ma ochotę dokończyć?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz