Od dłuższego już czasu leżę i obserwuje jak
wschodzące słońce powoli obejmuje swoim jeszcze delikatnym światłem coraz
większą powierzchnię. Trochę mnie to dziwi, zazwyczaj jestem na nogach dobrą
godzinę przed wschodem, a teraz? Czuje, że będąc w tym, ba nawet w
jakimkolwiek, obozie rozleniwię się jeszcze bardziej. Ale z drugiej strony...
jest mi teraz taaak dobrze. Przeciągnąłem się, po czym usiadłem na krawędzi
łóżka. Pochyliłem się i schowałem twarz w dłoniach.
- Ughh. Nic mi się nie chce - jęknąłem sam do
siebie.
Wstałem, przeciągnąłem się po raz drugi i
nałożyłem spodnie. Ospałym krokiem ruszyłem do łazienki. Oparłem się o umywalkę
i spojrzałem w rozbite lustro. Chyba właśnie tak się czuję. Rozbity.
Westchnąłem. Odkręciłem wodę, zanurzyłem w niej dłonie, po czym opłukałem
twarz. Przejrzałem się raz jeszcze w lustrze i zakręciłem wodę. Wróciłem do
pokoju, nałożyłem bluzkę, buty, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka
i wyszedłem. Minąłem sporo osób, nie spodziewałem się, że będzie ich tu aż
tyle. Wszyscy byli czymś zajęci lub po prostu rozmawiali, zachowywali się
tak... beztrosko, jak gdyby wszystko było okej. A może po prostu to ty jesteś
takim ponurakiem Conorku? But who knows... who knows... Wyciągnąłem telefon,
godzina - trochę po 9, podłączyłem słuchawki i włożyłem je do uszu. Mam
nadzieję, że będzie to widoczny znak, żeby mnie nie zaczepiać. Znowu mijam
kilka osób, 1 czy 2 z nich wiodły za mną wzrokiem, gdy przechodziłem obok.
Wpatrzony w telefon szedłem dalej. Muzyka, losowe odtwarzanie utworów iii... i
zasuwamy ogarniać 'okolice'. Dosyć szybko opuściłem granice miasta, które
teraz pełni funkcje siedziby obozu 'Kruków'. Przy towarzystwie ulubionych
piosenek ruszyłem drogą na południe. W tej części stanu, krajobraz jest
zaskakująco... monotonny. Wszędzie znajdują się pola. A raczej coś co kiedyś
nimi było. Część nadal zachowała swój 'pierwotny' charakter i rosną na nich,
sądzę że można już tak to nazwać, po tak długim czasie bez ingerencji człowieka,
dzikie zboża. Część jednak znowu została całkowicie przejęta przez naturę i
zaczęła zamieniać się powoli w lasy, z tą różnicą, że większość drzew jest
ledwie półtora razy większa ode mnie. Ściągnąłem słuchawki, w takiej okolicy
nie jest zbyt roztropnym odcinać jeden ze zmysłów. Przewiesiłem kabelki przez
szyję, wyłączenie muzyki nie powstrzymało mnie od nucenia. Umilając tak sobie
czas podążałem dalej przed siebie. Po jakimś czasie w oddali dostrzegłem dosyć
spory znak. Gdy zbliżyłem się do niego zobaczyłem napis wskazujący, że za 6 mil
dotrę do miasta. Zatrzymałem się. Zdjąłem plecak, postawiłem go na ziemię, po
czym odwiązałem od niego deskę i wyjąłem ze środka dwa batoniki energetyczne.
Zapiąłem dobrze plecak i zarzuciłem go na ramiona. Rozpędziłem się i wskoczyłem
na deskę. Tak będzie zdecydowanie wygodniej. W krótkich przerwach od
utrzymywania deski w ruchu szybko zjadłem batoniki. Jak na razie nie mogę
liczyć na nic lepszego, a z drugiej strony jakiś zastrzyk energii będzie. W
końcu na horyzoncie zacząłem ostrzegać, jeszcze dosyć sporo oddalone, budynki.
Zwolniłem trochę. Gdy deska wytraciła prędkość i się sama zatrzymała zszedłem z
niej i wziąłem ją pod rękę. Idąc dalej dopiero poczułem jak bardzo chce mi
się.... pójść tam, 'gdzie nawet król chodzi piechotą'. Zszedłem z drogi i
wszedłem między krzaki, i drzewa. Zabrałem się za swoje. Jaka ulgaaaa. Nagle
moim uszom dobiegł dźwięk jadących pojazdów, śmiechy i śpiewy. Zamarłem.
Schowałem co miałem schować, przylgnąłem do najbliższego drzewa i zacząłem nasłuchiwać.
Dźwięk narastał, domyślam się, że za 2-3 minuty przejdą obok mnie. No i się
nie myliłeś... szkoda. Wychyliłem się lekko, by zza gałęzi i liści dostrzec
kto odpowiada za owe dosyć donośne dźwięki. Ujrzałem niewyraźne elementy
wojskowych pojazdów i mundury. No zajebiście! Zamarłem po raz drugi. Jeżeli
teraz spróbuję się stąd jakoś wycofać najpewniej mnie usłyszą albo i nawet
zobaczą, więc daruje to sobie. Pozostaje czekać i słuchać. Zatrzymali się.
Kilku z nich zeszło na ubocze, bliżej drzew. Nie tylko mnie przycisnęło akurat
teraz, świetnie.
- Nadal nie ogarniam czemu kazali akurat nam,
leźć z pod Tacomy aż na drugi koniec Waszyngtonu -usłyszałem męski głos, gdzieś
przede mną.
- To wcale nie jest drugi koniec, a po drugie
jak tak to cię ciekawi to idź pytaj generała - parsknął śmiechem drugi.
- Prawdziwy śmieszek z ciebie - odpowiedział
sarkastycznie pierwszy.
- Wiem, wiem. A tak serio, to trochę cię
rozumiem, tym bardziej, że nawet nie dostaliśmy pozwolenia na sprawdzenie tego
wraku samolotu co pikował dzisiaj na polach.
- Właśnie, a przecież byliśmy najbliżej. W
sumie to nadal moglibyśmy zawrócić i sprawdzić to. To tylko 23 mile.
- Brak rozkazu, brak roboty - wzruszył
ramionami drugi. - Czekaj, liczyłeś?
- Może. Dobra zbierajcie się! - krzyknął. -
Przed nami jeszcze spora droga.
Drugi żołnierz zaśmiał się, po czym dołączył
do ruszającego towarzysza. Cały konwój ruszył. Dopiero teraz poczułem, że
wstrzymałem oddech. Wziąłem kilka głębokich oddechów, idąc raczej mnie nie
usłyszą, ale poczekam tutaj aż przejdą. Minęło kilkanaście minut i po wojakach
nie było śladu, a ja spokojnie wyszedłem z gęstwin. Stanąłem na środku drogi.
- No to już wiem gdzie się udam - powiedziałem
zadowolony do siebie.
W sumie to nie usłyszałem dokładnej
lokalizacji wypadku, jednak sądzę, że uda mi się to znaleźć, w końcu nie jest
to jakaś tam mała stłuczka, a rozbity samolot. Ruszyłem w drogę. Nie robiłem
postoi by dotrzeć tam jak najszybciej. I tak szczerze mówiąc to był błąd, dawno
nie czułem takiego zmęczenia. Conorku idioto nie masz już 14 lat, żeby robić
coś takiego. Ale to jeszcze nic, najgorsze będzie dopiero jutro, uczucie jakby
ktoś obciążył nogi 200 kilowym ciężarem i kazał tak funkcjonować, albo jakby
non stop w uda i łydki wbijało się tysięcy ostrzy, albo co najgorsze, oba te
uczucia na raz. Zatrzymałem się i usiadłem w cieniu na poboczu. Zdjąłem plecak
po czym wyciągnąłem z niego butelek wody i zacząłem ją łapczywie pić. Musze
znowu zacząć pracować nad kondycją. Resztę wody z butelki wylałem sobie na
głowę. Przyjemne ochłodzenie. Zamknąłem oczy z zamiarem lekkiego odprężenia
się, jednak gdy poczułem zapach dymu, szybko skoczyłem na równe nogi i
odwróciłem się w prawdopodobnym kierunku jego pochodzenia. Jasno niebieskie
niebo zostało częściowo pokryte szaro-czarnymi kłębami dymu.
- To chyba to.. -mruknąłem do siebie.
Chwyciłem plecak i deskę, idąc zarzuciłem
torbę na jedno ramię po czym nieudolnie przywiązałem deskę. Idąc w głąb pola
zacząłem dostrzegać odłamki poszycia samolotu. Dochodząc do 'centrum'
katastrofy uderzył mnie duszący zapach dymu, płonących części, paliwa i
cholernie obrzydliwy zapach palących się ciał. To jest chyba najbardziej
charakterystyczny zapach, gdy raz go poczujesz, zapamiętasz go do końca życia.
Sam zapach przypalonych włosów, a pewnie większość osób miało przyjemność go
posmakować, jest nieprzyjemny i dobrze zapamiętywalny. A ten smród jest o wiele
gorszy. Zemdliło mnie. Nie wymiotuj, nie bądź pizdą. Ściągnąłem plecak i
zacząłem nerwowo przeszukiwać jego zawartość w poszukiwaniu jakiegoś materiału,
który mógłby posłużyć mi za swego rodzaju 'filtr', niestety nic nie znalazłem.
Bez większego wyjścia zdjąłem koszulkę i owinąłem ją sobie wokół twarzy, tak by
materiał zasłaniał usta i nos. Założyłem plecak z powrotem. Ten zabieg pomógł
jedynie trochę, zapach nadal był wyczuwalny, jednak na szczęście był chociaż
trochę łagodniejszy. Ruszyłem dalej. Minąłem kolejne części poszycia, kilka
walizek, fotele... spalone części ludzkiego ciała. W końcu moim oczom ukazał
się wrak, a raczej jego część. Dziób samolotu wraz z połową znajdującego się za
nim pokładu... zniknęły. Ta część dosłownie została roztarta na drobne części.
Ogon statu leżał wśród mnóstwa różnych fragmentów. Podszedłem bliżej. Czy Ci
żołnierze serio podniecają się czymś takim. Schyliłem się, coś przykuło moją
uwagę. Odgarnąłem ziemię. Jakieś dokumenty. Chyba... tak, dowody osobiste. Richard, Lily i Adam Hudson. Odłożyłem papiery z powrotem na ziemię. Wstałem
i poszedłem dalej. Gdzieniegdzie tlił się jeszcze ogień. Podszedłem bliżej
ogona, w środku znajdowały się zniszczone fotele, rozsypane wnętrza walizek,
części ciał. Chyba mi starczy. Nagle w rozerwanych przewodach doszło do
spięcia. Mimowolnie odskoczyłem. Zdecydowanie mi starczy. Zacząłem się
oddalać, nie tego się spodziewałem. Podświadomie chyba chciałem, zastać żywe
osoby. Nie zawsze można mieć to czego się chce. Resztę popołudnia poświęciłem
na powrót do obozu. Wolałbym zapomnieć to co zobaczyłem, ale wiem, że tak się
nie stanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz