2 sierpnia 2017

Od Conor'a



Czuję jak moją twarz owiewa rześkie powietrze. Otwieram oczy. Nad sobą widzę błękitne niebo, miejscami tylko płyną ospale białe delikatne chmury. Siadam. Czuję pod sobą niesamowicie miękką i gęstą trawę. Wstaję. Spoglądam przed siebie. Widzę przed sobą rzekę. Poznaję to wszystko. Gdybym przeszedł na drugi brzeg rzeki i powędrował jeszcze trochę dalej doszedłbym do rodzinnego domu. Alaska latem staje się zupełnie nie do poznania. Odwracam się. Widzę długą ulicę, wzdłuż której znajdują się domu. Krawężniki, drzewa, chodniki, skrzynki na listy, każdy budynek wygląda prawie identycznie. To miejsce też poznaję. To tutaj przeprowadziliśmy się po śmierci ojca. Czuje dziwny ucisk w klatce piersiowej. Odwracam się. Widzę kogoś, stoi kilka metrów ode mnie. Nie wiem kto to. Nie, wiem, znam ten uśmiech. Zaczynam biec w jego stronę. Szybciej. Szybciej. Szybciej. Tym razem zdążę. Huk wystrzału. Otwieram oczy i zrywam się. Znowu ten sen. "Sen". Chowam twarz w dłoniach. Po chwili odrywam jedną i zaczynam szukać po omacku telefonu. Trafiam na znajomy kształt, podnoszę, odblokowuje. Ostre światło przez moment nie pozwala dostrzec niczego po za, w ułamkach sekundy jednak oczy przyzwyczajają się to nagłego spotkania ze światłem. Zegar wskazywał 4:38. Odłożyłem telefon na bok, usiadłem na skraju łóżka i przeciągnąłem się.
- No, czas się zbierać -powiedziałem do siebie ziewając.
Popatrzyłem na ciemny pokój, w którym byłem po czym położyłem się na plecach.
- Jeszcze 10 minut nie zaszkodzi - mówiąc zakryłem oczy ręka.
Jednak nie ma już mowy o śnie, nawet gdybym chciał to i tak wiem, że nie zasnę już. Ale poleniuchować można. Rozłożyłem ręce na boki i zacząłem wpatrywać się w sufit. Odwróciłem głowę w stronę okien. Kiedyś to na pewno były okna, jednak dzisiaj to zabite deskami dziury w ścianie, nic więcej. Ktoś przede mną nie najgorzej zajął się tym miejscem. Sięgnąłem znowu po komórkę, 4:59.
- Miało być 10 minut... - mruknąłem do siebie.
Wstałem i przeciągając się zacząłem rozglądać się za swoimi ubraniami. Okej... spodnie mamy tu.. a bluzka... Gdzie ja ją.. O, jest. Nałożyłem na siebie obie rzeczy. Następnie zacząłem zbierać swoje rzeczy. Telefon, słuchawki, zapalniczka... puste butelki zostają... Nóż, latarka, koc. To chyba wszystko. Wszystko. Nie było czasu, żeby wyjąć więcej rzeczy. Schowałem wszystko do plecaka, po czym usiadłem na łóżku. Przyciągnąłem do siebie plecak i wyjąłem z niego rewolwer. Otworzyłem bębenek i uzupełniłem naboje, po czym schowałem go. Wyjąłem drugą broń i wysunąłem z niej magazynek. Nucąc sobie uzupełniłem magazynek, po czym wsunąłem go z powrotem do broni. Powtórzyłem tę czynność z dwoma zapasowymi magazynkami. W końcu schowałem wszystko. Przezorny zawsze ubezpieczony. Schyliłem się, by nałożyć buty. Sznurując je zauważyłem na podłodze jasne punkty. Spojrzałem przed siebie. Z pomiędzy desek przebijały się jeszcze leniwe promienie słońca. Bez kitu, aż tyle mi to zajęło? Zadawanie sobie tak głupich pytań to chyba nie najlepszy pomysł. Zarzuciłem plecak na ramiona. Rzuciłem jeszcze raz wzrokiem na pokój, nie chciałbym czegoś zostawić by później musieć tutaj wracać. No już, niczego nie zostawiłeś durniu. Ruszyłem w stronę drzwi. Ustawianie barykady to jedno, ale zdejmowanie jej... to koszmar. Z, o dziwo dużym, wysiłkiem przesunąłem dwie szafy, z których zrobiłem bardzo prowizoryczną barykadę na szybko kilka godzin temu. Jak ja dałem radę, tak szybko je ustawić wcześniej do cholery?! Wziąłem kilka szybkich wdechów, delikatnie nacisnąłem na klamkę i zacząłem powoli otwierać drzwi. Wysunąłem głowę, wydaje się czysto. Powoli zszedłem schodami na dół. Przebywanie w nie całkiem sprawdzonym domu, to kolejny z nie najlepszych pomysłów na jakie ostatnio wpadam. Najciszej jak umiałem sprawdziłem dół. Czysto. Mogę teraz zając się przeszukaniem. Nie liczę na to, że będzie tu coś potrzebnego lub w ogóle nadającego się użytku, jednak nie zaszkodzi spróbować. Nic, nic, nic... tutaj też nic. Tak jak myślałem. Kompletne nic. Dobrze, że chociaż pokój nadawał się do przenocowania. Westchnąłem. Wygrzebałem z plecaka telefon i słuchawki. Odruchowo sprawdziłem godzinę, 8:41. Podłączyłem słuchawki, jednak bez większej ochoty na muzykę, schowałem telefon do kieszeni, a słuchawki przewiesiłem za karkiem. Wyszedłem z budynku. Rozejrzałem się. Minęło już 5 lat, a ja w sumie nadal nie mogę przyzwyczaić się do tego widoku, który do niedawna wszyscy znaliśmy jedynie z filmów czy gier. Zniszczone, opuszczone, porzucone, żyjące własnym życiem. Straszne. Spojrzałem na niebo. Słońce jest już całkiem wysoko. Północ jeeest.. tam. I tam idę. Na północ. No powiedzmy, że na północ, po prostu główną drogą, 395, do Hermiston, następnie Charlestown i Power City, i odbijamy na drogę numer 82, a później to już prawie prosta droga na północ i jesteśmy w innym stanie. Plan na dziś wydaje się dosyć prosty do zrealizowania i ciekawe, czy rzeczywiście taki będzie. Idę. Mijam szkoły, miejsca z żarciem, w końcu lotnisko. Wskakuję ja deskę, tak będzie trochę szybciej. Kolejne domy, centrum handlowe, więcej domów, sklepy. Tutaj odbijamy w lewo i zaraz będzie droga nr 82. W końcu dojechałem/doszedłem do rzeki. Póki co bez większych komplikacji. Zatrzymałem się i wyciągnąłem telefon. Godzina- 13:02. Nie najgorzej. Zszedłem z drogi i skierowałem się na brzeg rzeki. Woda wydaje się okej. W okolicy brak żywej duszy, co do obecności zombie to pewności nie mam, jednak po drodze na żadnego się nie natknąłem.
- A może by tak.. - mruknąłem.
W sumie to nie pamiętam kiedy ostatnio brałem kąpiel, wiem fu. Ale takie są realia obecnych czasów. Zrzuciłem plecak i wyjąłem z niego jedną z broni, po czym położyłem ja na ziemi, tak by łatwo było po nią sięgnąć w razie potrzeby. Rozebrałem się do naga i wszedłem do wody. Trochę zimna.. ale cholernie przyjemna. Popływałem trochę, króciutki trening kardio w końcu nie zaszkodzi. Wyszedłem z wody i położyłem się na brzegu. Nie spieszy mi się, a zakładanie ubrań gdy jest się mokrym nie jest ok. Wygrzewanie się na słońcu, to jest to czego było mi trzeba. Gdy tylko wyschłem ubrałem się i ruszyłem w dalszą drogę. Przede mną jeszcze spora droga. Po przekroczeniu mostu (i jednocześnie granicy między stanami) skierowałem się na Kennewick. Większość drogi pokonałem desce, dzięki czemu dotarłem do celu o jakieś 2-2,5h wcześniej, niż gdybym szedł na piechotę. Przyczepiłem deskę z powrotem do plecaka. Nie jest najbezpieczniejszą opcją przemieszczania się po mieście. Idąc rozglądałem się uważnie za jakimkolwiek ruchem. Wolałbym nic nie zauważyć, bo wtedy musiałbym to sprawdzić. A na walkę to ja ochoty nie mam. Idę mało pewnie przed siebie. Jestem tu pierwszy raz i w zasadzie nie mam pojęcia czego mogę się spodziewać. Może coś zmutowało. A może jest tu czysto. Kto wie, na pewno nie ja, bo nie było jak tego sprawdzić. Kątem oka dostrzegłem ruch.
Ch*lera. Podszedłem bliżej w tamtym kierunku. Sięgnąłem do plecaka i po omacku wyciągnąłem z środka broń. Strasznie nie chce jej używać, jeżeli to jest to o czym myślę, to jeden wystrzał i ściągnie się cholerstwo z połowy miasta. Idąc uważałem na każdy postawiony krok. Wychyliłem się lekko, by zobaczyć co jest za budynkiem. Serce zaczęło mi szybciej bić. Nie był to jeden, czy pięć, było ich tam około 15. Zielone cholery ze zwisającymi językami. Jak mnie usłyszą lub zobaczą to po mnie, a trudno będzie je wyminąć. Wycofałem się. Jeżeli tam ich tyle było, to pewnie reszta miasta nie jest kompletnie pusta. Zacząłem iść wolniej i ciszej z nadzieją, że jednak mnie nie dostrzegą. Ze stresu wstrzymałem oddech. Na nic. Zerknąłem za siebie i zobaczyłem hordę biegnącą w moją stronę. Jestem w dupie. Zerwałem się do biegu. Prawo. Lewo. Przed siebie. Spojrzałem do tyłu, nadal biegną. Spojrzałem szybko na broń. Chyba nie mam wyjścia. Zatrzymuje się, biorę kilka wdechów i zaczynam celować. Głowa. Strzał. Głowa. Strzał. Cofam się trochę do tyłu. Głowa. Strzał. Jest ich za dużo. Znowu zaczynam biec. Wbiegam do budynku. Wątpię, że je zgubie, ale spróbować można. Po schodach na górę. Przebijam się na dach. Słyszę, że nadal siedzą mi na ogonie. Podszedłem do krawędzi dachu, dosyć wysoko, ale jednocześnie wcale nie tak daleko do dachu innego budynku. Kilka kroków w tył, rozbieg, odbicie i... jestem na drugim dachu. Nigdy czegoś takiego nie robiłem, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Odwracam się. Te cholery wbiegły już na tamten dach i dostrzegły mnie. Radość z "ucieczki" szybko mi przeszła. Obszedłem dach szukając miejsca do następnego skoku. Jest. Rozbieg, skok. Znowu się udało. Teraz następny dach i następny. Zatrzymałem się. Musze złapać oddech, to nie zmęczenie, to strach. Rozejrzałem się. Został jeden 'dostępny' dach. Problem jest tylko znacznie większa odległość w jakiej się znajdował niż pozostałe. Większego wyboru nie mam. Podszedłem do przeciwległej krawędzi i spojrzałem w dół, kilka z goniących mnie zombie nadal za mną podążą. Strzeliłem karkiem.
- Jedziemy z tym... - powiedziałem do siebie.
Wdech, rozbieg, odbicie, skok i... Nie, nie, nie, nie Zacząłem panicznie przebierać rękoma byle by się czegoś złapać, by się zsunąć się. Nagle poczułem jak coś ściska mnie za rękę. Spojrzałem do góry. Ktoś był przede mną. Człowiek. Słońce świecące tuż za jego głową uniemożliwiło mi dojrzenie jego twarzy. 'Ktoś' pomógł mi wciągnąć się na dach.
- Narobiłeś strasznie dużo hałasu... - osoba podeszła do krawędzi i rozejrzała się. - Ale przynajmniej już sobie odpuścili.
Usiadłem upierając ręce o kolana, próbowałem uspokoić oddech.
- Ta... Dzięki za pomoc.


<Ktoś?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy