Czuję jak moją twarz owiewa rześkie powietrze.
Otwieram oczy. Nad sobą widzę błękitne niebo, miejscami tylko płyną ospale
białe delikatne chmury. Siadam. Czuję pod sobą niesamowicie miękką i gęstą
trawę. Wstaję. Spoglądam przed siebie. Widzę przed sobą rzekę. Poznaję to
wszystko. Gdybym przeszedł na drugi brzeg rzeki i powędrował jeszcze trochę
dalej doszedłbym do rodzinnego domu. Alaska latem staje się zupełnie nie do
poznania. Odwracam się. Widzę długą ulicę, wzdłuż której znajdują się domu.
Krawężniki, drzewa, chodniki, skrzynki na listy, każdy budynek wygląda prawie
identycznie. To miejsce też poznaję. To tutaj przeprowadziliśmy się po śmierci
ojca. Czuje dziwny ucisk w klatce piersiowej. Odwracam się. Widzę kogoś, stoi
kilka metrów ode mnie. Nie wiem kto to. Nie, wiem, znam ten uśmiech. Zaczynam
biec w jego stronę. Szybciej. Szybciej. Szybciej. Tym razem zdążę. Huk
wystrzału. Otwieram oczy i zrywam się. Znowu ten sen. "Sen". Chowam
twarz w dłoniach. Po chwili odrywam jedną i zaczynam szukać po omacku telefonu.
Trafiam na znajomy kształt, podnoszę, odblokowuje. Ostre światło przez moment
nie pozwala dostrzec niczego po za, w ułamkach sekundy jednak oczy
przyzwyczajają się to nagłego spotkania ze światłem. Zegar wskazywał 4:38.
Odłożyłem telefon na bok, usiadłem na skraju łóżka i przeciągnąłem się.
- No, czas się zbierać -powiedziałem do siebie
ziewając.
Popatrzyłem na ciemny pokój, w którym byłem po
czym położyłem się na plecach.
- Jeszcze 10 minut nie zaszkodzi - mówiąc
zakryłem oczy ręka.
Jednak nie ma już mowy o śnie, nawet gdybym
chciał to i tak wiem, że nie zasnę już. Ale poleniuchować można. Rozłożyłem
ręce na boki i zacząłem wpatrywać się w sufit. Odwróciłem głowę w stronę okien.
Kiedyś to na pewno były okna, jednak dzisiaj to zabite deskami dziury w
ścianie, nic więcej. Ktoś przede mną nie najgorzej zajął się tym miejscem.
Sięgnąłem znowu po komórkę, 4:59.
- Miało być 10 minut... - mruknąłem do siebie.
Wstałem i przeciągając się zacząłem rozglądać
się za swoimi ubraniami. Okej... spodnie mamy tu.. a bluzka... Gdzie ja ją..
O, jest. Nałożyłem na siebie obie rzeczy. Następnie zacząłem zbierać swoje
rzeczy. Telefon, słuchawki, zapalniczka... puste butelki zostają... Nóż,
latarka, koc. To chyba wszystko. Wszystko. Nie było czasu, żeby wyjąć więcej
rzeczy. Schowałem wszystko do plecaka, po czym usiadłem na łóżku. Przyciągnąłem
do siebie plecak i wyjąłem z niego rewolwer. Otworzyłem bębenek i uzupełniłem
naboje, po czym schowałem go. Wyjąłem drugą broń i wysunąłem z niej magazynek.
Nucąc sobie uzupełniłem magazynek, po czym wsunąłem go z powrotem do broni.
Powtórzyłem tę czynność z dwoma zapasowymi magazynkami. W końcu schowałem
wszystko. Przezorny zawsze ubezpieczony. Schyliłem się, by nałożyć buty.
Sznurując je zauważyłem na podłodze jasne punkty. Spojrzałem przed siebie. Z
pomiędzy desek przebijały się jeszcze leniwe promienie słońca. Bez kitu, aż
tyle mi to zajęło? Zadawanie sobie tak głupich pytań to chyba nie najlepszy
pomysł. Zarzuciłem plecak na ramiona. Rzuciłem jeszcze raz wzrokiem na pokój,
nie chciałbym czegoś zostawić by później musieć tutaj wracać. No już, niczego
nie zostawiłeś durniu. Ruszyłem w stronę drzwi. Ustawianie barykady to jedno,
ale zdejmowanie jej... to koszmar. Z, o dziwo dużym, wysiłkiem przesunąłem dwie
szafy, z których zrobiłem bardzo prowizoryczną barykadę na szybko kilka godzin
temu. Jak ja dałem radę, tak szybko je ustawić wcześniej do cholery?! Wziąłem
kilka szybkich wdechów, delikatnie nacisnąłem na klamkę i zacząłem powoli
otwierać drzwi. Wysunąłem głowę, wydaje się czysto. Powoli zszedłem schodami na
dół. Przebywanie w nie całkiem sprawdzonym domu, to kolejny z nie najlepszych
pomysłów na jakie ostatnio wpadam. Najciszej jak umiałem sprawdziłem dół.
Czysto. Mogę teraz zając się przeszukaniem. Nie liczę na to, że będzie tu coś
potrzebnego lub w ogóle nadającego się użytku, jednak nie zaszkodzi spróbować. Nic, nic, nic... tutaj też nic. Tak jak myślałem. Kompletne nic. Dobrze, że
chociaż pokój nadawał się do przenocowania. Westchnąłem. Wygrzebałem z plecaka
telefon i słuchawki. Odruchowo sprawdziłem godzinę, 8:41. Podłączyłem
słuchawki, jednak bez większej ochoty na muzykę, schowałem telefon do kieszeni,
a słuchawki przewiesiłem za karkiem. Wyszedłem z budynku. Rozejrzałem się.
Minęło już 5 lat, a ja w sumie nadal nie mogę przyzwyczaić się do tego widoku,
który do niedawna wszyscy znaliśmy jedynie z filmów czy gier. Zniszczone,
opuszczone, porzucone, żyjące własnym życiem. Straszne. Spojrzałem na niebo.
Słońce jest już całkiem wysoko. Północ jeeest.. tam. I tam idę. Na północ. No
powiedzmy, że na północ, po prostu główną drogą, 395, do Hermiston, następnie
Charlestown i Power City, i odbijamy na drogę numer 82, a później to już prawie
prosta droga na północ i jesteśmy w innym stanie. Plan na dziś wydaje się dosyć
prosty do zrealizowania i ciekawe, czy rzeczywiście taki będzie. Idę. Mijam
szkoły, miejsca z żarciem, w końcu lotnisko. Wskakuję ja deskę, tak będzie
trochę szybciej. Kolejne domy, centrum handlowe, więcej domów, sklepy. Tutaj
odbijamy w lewo i zaraz będzie droga nr 82. W końcu dojechałem/doszedłem do
rzeki. Póki co bez większych komplikacji. Zatrzymałem się i wyciągnąłem
telefon. Godzina- 13:02. Nie najgorzej. Zszedłem z drogi i skierowałem się na
brzeg rzeki. Woda wydaje się okej. W okolicy brak żywej duszy, co do obecności
zombie to pewności nie mam, jednak po drodze na żadnego się nie natknąłem.
- A może by tak.. - mruknąłem.
W sumie to nie pamiętam kiedy ostatnio brałem
kąpiel, wiem fu. Ale takie są realia obecnych czasów. Zrzuciłem plecak i wyjąłem
z niego jedną z broni, po czym położyłem ja na ziemi, tak by łatwo było po nią
sięgnąć w razie potrzeby. Rozebrałem się do naga i wszedłem do wody. Trochę
zimna.. ale cholernie przyjemna. Popływałem trochę, króciutki trening kardio w
końcu nie zaszkodzi. Wyszedłem z wody i położyłem się na brzegu. Nie spieszy mi
się, a zakładanie ubrań gdy jest się mokrym nie jest ok. Wygrzewanie się na
słońcu, to jest to czego było mi trzeba. Gdy tylko wyschłem ubrałem się i
ruszyłem w dalszą drogę. Przede mną jeszcze spora droga. Po przekroczeniu mostu
(i jednocześnie granicy między stanami) skierowałem się na Kennewick. Większość
drogi pokonałem desce, dzięki czemu dotarłem do celu o jakieś 2-2,5h wcześniej,
niż gdybym szedł na piechotę. Przyczepiłem deskę z powrotem do plecaka. Nie
jest najbezpieczniejszą opcją przemieszczania się po mieście. Idąc rozglądałem
się uważnie za jakimkolwiek ruchem. Wolałbym nic nie zauważyć, bo wtedy
musiałbym to sprawdzić. A na walkę to ja ochoty nie mam. Idę mało pewnie przed
siebie. Jestem tu pierwszy raz i w zasadzie nie mam pojęcia czego mogę się
spodziewać. Może coś zmutowało. A może jest tu czysto. Kto wie, na pewno nie
ja, bo nie było jak tego sprawdzić. Kątem oka dostrzegłem ruch.
Ch*lera. Podszedłem bliżej w tamtym kierunku.
Sięgnąłem do plecaka i po omacku wyciągnąłem z środka broń. Strasznie nie chce
jej używać, jeżeli to jest to o czym myślę, to jeden wystrzał i ściągnie się
cholerstwo z połowy miasta. Idąc uważałem na każdy postawiony krok. Wychyliłem
się lekko, by zobaczyć co jest za budynkiem. Serce zaczęło mi szybciej bić. Nie
był to jeden, czy pięć, było ich tam około 15. Zielone cholery ze zwisającymi
językami. Jak mnie usłyszą lub zobaczą to po mnie, a trudno będzie je wyminąć.
Wycofałem się. Jeżeli tam ich tyle było, to pewnie reszta miasta nie jest
kompletnie pusta. Zacząłem iść wolniej i ciszej z nadzieją, że jednak mnie nie
dostrzegą. Ze stresu wstrzymałem oddech. Na nic. Zerknąłem za siebie i
zobaczyłem hordę biegnącą w moją stronę. Jestem w dupie. Zerwałem się do
biegu. Prawo. Lewo. Przed siebie. Spojrzałem do tyłu, nadal biegną. Spojrzałem
szybko na broń. Chyba nie mam wyjścia. Zatrzymuje się, biorę kilka wdechów i
zaczynam celować. Głowa. Strzał. Głowa. Strzał. Cofam się trochę do tyłu.
Głowa. Strzał. Jest ich za dużo. Znowu zaczynam biec. Wbiegam do budynku.
Wątpię, że je zgubie, ale spróbować można. Po schodach na górę. Przebijam się
na dach. Słyszę, że nadal siedzą mi na ogonie. Podszedłem do krawędzi dachu,
dosyć wysoko, ale jednocześnie wcale nie tak daleko do dachu innego budynku.
Kilka kroków w tył, rozbieg, odbicie i... jestem na drugim dachu. Nigdy czegoś
takiego nie robiłem, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Odwracam się. Te
cholery wbiegły już na tamten dach i dostrzegły mnie. Radość z
"ucieczki" szybko mi przeszła. Obszedłem dach szukając miejsca do
następnego skoku. Jest. Rozbieg, skok. Znowu się udało. Teraz następny dach i
następny. Zatrzymałem się. Musze złapać oddech, to nie zmęczenie, to strach.
Rozejrzałem się. Został jeden 'dostępny' dach. Problem jest tylko znacznie
większa odległość w jakiej się znajdował niż pozostałe. Większego wyboru nie
mam. Podszedłem do przeciwległej krawędzi i spojrzałem w dół, kilka z goniących
mnie zombie nadal za mną podążą. Strzeliłem karkiem.
- Jedziemy z tym... - powiedziałem do siebie.
Wdech, rozbieg, odbicie, skok i... Nie, nie,
nie, nie Zacząłem panicznie przebierać rękoma byle by się czegoś złapać, by
się zsunąć się. Nagle poczułem jak coś ściska mnie za rękę. Spojrzałem do góry.
Ktoś był przede mną. Człowiek. Słońce świecące tuż za jego głową uniemożliwiło
mi dojrzenie jego twarzy. 'Ktoś' pomógł mi wciągnąć się na dach.
- Narobiłeś strasznie dużo hałasu... - osoba
podeszła do krawędzi i rozejrzała się. - Ale przynajmniej już sobie odpuścili.
Usiadłem upierając ręce o kolana, próbowałem
uspokoić oddech.
- Ta... Dzięki za pomoc.
<Ktoś?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz