Kobieta popchnęła nas w stronę vana. Cóż
innego nam pozostaje jak do niego wejść? Drzwi otwierane były od tyłu. W środku
walały się różnorakie rzeczy, od puszek po jedzeniu, po zapasową oponę. Przysiadłem
z boku i sekundę potem obok mnie pojawił się Eizō. Spojrzałem na chwilę na
niego, miał opuchnięte ramie. Zwróciłem swój wzrok na Afroamerykanina, który
wszedł do samochodu. Nie jestem pewny czy chciał pokazać swoją wyższość czy po
prostu był gruby, gdy postawił swoją wielką stopę, prawdopodobnie coś koło
43cm, cały van przechylił się lekko do tyłu. Stawiam, że jest gruby. Usiadł na
oponie, naprzeciwko wyjścia. Mógł stamtąd obserwować każdy nasz ruch, nawet
drobne poruszenie dłonią zostałoby przez niego wykryte. Jakby się z tego
wydostać… Przez nagłe ruszenie samochodu przechyliłem się lekko w prawo.
Próbując utrzymać pozycję siedzącą zmagałem się z porywistymi zakrętami. Nie
jechaliśmy długo, może jakieś półgodziny. Czarnoskóry mężczyzna wstał i
otworzył drzwi, do środka wpadło przeraźliwie ostre światło. Nie było to
słońce, a latarka. Zajęło mi chwilę przyzwyczajenie oczu do nienaturalnego
światła. Poczułem mocne pociągnięcie za nadgarstek.
- Ruchy, nie mamy całego dnia, a do północy zostało tylko parę godzin. Chciałbym się chociaż raz przespać o normalnej porze. – warknął Afroamerykanin.
Szczerze chętnie bym mu przywalił, ale nieuzbrojony to sobie mogę pomarzyć o
jego zbitej na kwaśne jabłko mordzie. Podążyłem za nim ze skwaszoną miną.
Obejrzałem się lekko do tyłu. Za mną szedł Eizō, a tuż za nim była brunetka,
oczywiście ze spluwą w dłoni. – Co się oglądasz? Czyżbyś miał ochotę na naszą
Anavel? – uśmiechnął się pokazując swoje zżółkłe zęby. Chwycił mnie za głowę i
przekręcił na wprost.
Nie odpowiedziałem, po prostu szedłem dalej w
ciszy. Co chwila słyszałem jak mężczyzna coś krzyczy do dziewczyny, jakoś mało
mnie to obchodziło więc nie zwracałem na to uwagi. Byliśmy na jakimś wysypisku,
czy coś w tym stylu. W sumie to cały świat jest teraz jednym, wielkim
wysypiskiem. Tutaj jednak wyglądało mi to na ruiny miasta, dosłownie.
Prawdopodobnie cały ten teren został wchłonięty przez płomienie ognia.
Spostrzegłem sporo miejsc gdzie można by było się ukryć, na pewno przyda mi się
je zapamiętać. Dotarliśmy do celu, staliśmy przed hotelem, który kiedyś
prawdopodobnie był popularny, nie potrzeba się nad tym długo zastanawiać.
Wielki, biały budynek z pozłacanymi gdzieniegdzie fragmentami. Przy wejściu nie
było jednak wytwornego kamerdynera tylko kilku niechlujnie ubranych facetów.
Jeden z nich trzymał w dłoni kij bejsbolowy z wystającymi z niego śrubkami.
Niezła broń.
- Ej, Evan… Jak się stąd zmyjemy? – szepnął Eizō,
ledwo go usłyszałem. W odpowiedzi wzruszyłem ramionami, „Nie wiem”. Po
pierwsze, potrzebna nam broń, a po drugie, musimy zdobyć tamtego vana.
<Eizō?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz